Pamiętam będąc jeszcze w podróży wymianę wiadomości z moim kolegą ze studiów (pozdrowienia Grzechu). Oczywiście nie zabrakło pytania o wygraną w totolotka, ale co innego mnie rozbawiło i zarazem zasmuciło jednocześnie. To był już koniec naszej włóczęgi. Plany powrotne już były mocno zaawansowane, bilety powrotne kupione. Na moje słowa, że trzeba wracać i zarobić znowu trochę pieniędzy mój kolega odparł, że: „z Polski to się wyjeżdża, żeby zarobić, więc jesteśmy bardzo oryginalnymi ludźmi”.
Jak zarobiliśmy aby zafundować sobie tą najpiękniejszą niespodziankę naszego życia? Odpowiedź jest banalna – praca, praca, praca. Wyrzeczenia nie były tak wielkie jakbyśmy się tego mogli spodziewać. Niemal niezauważalne, poboczne, nieistotne. Łatwo i szybko zapełnienie skarbonki nam nie szło, ale najtrudniejsza była decyzja. Decyzja porzucenia dotychczasowego „wygodnego” i „akuratnego” życia.
No właśnie, wygodnego? W Polsce zawód fizjoterapeuty wciąż jest mylony z masażystą, kręgarzem, szamanem, magikiem. W sumie to chyba najgorzej wypada z całej tej wyliczanki. Nie przeszkadza mi oczywiście gdy wszyscy dookoła mówią o mojej pracy jako o masowaniu. Przynajmniej kojarzy się to z czymś przyjemnym i nieszkodzącym. Wczoraj wracając z kolejnego już specjalistycznego kursu natchnęła mnie myśl prowadzącego zajęcia (pozdrowienia Wojtek). Przyrównał on naszą pracę do fryzjerów, postawił ją oczywiście niżej w hierarchii. Niżej bardzo często także finansowo, mimo że pięć lat studiów magisterskich i często kilka, kilkanaście tysięcy złotych na doszkalanie co roku, żeby osiągnąć trochę wyższy poziom niż najniższa krajowa. Poza tym jak już pracujemy prywatnie to nam fizjoterapeutom nie wypada brać dużo pieniędzy od klienta. Pacjent nie uważa aby nam się należało aż tyle. Zmiana fryzury jest ważniejsza niż zmiana naszego ciała, pozbycia się przeciążeń, zdjęcia bólu z barków, umożliwienia lepszego funkcjonowania i powrotu do sprawności. Do nas idzie się jak jest już ostatni dzwonek, kiedy już lekarz stwierdzi, że trzeba będzie żyć z tym bólem. Stajemy się wtedy ostatnią deską ratunku i oczekuje się od nas natychmiastowej pomocy, pomimo wielu lat zaniedbań. Do dentysty śmigamy co najmniej raz w roku. Badania krwi też robimy dosyć regularnie. Na przegląd ciała wybieramy się jak już ból nie pozwala nam wstać z łóżka. A może czas pomyśleć o profilaktyce także w tej sferze naszego życia? W tym wypadku nie trzeba okradać banku ani skreślić szóstki w totka. Trzeba mieć świadomość, a jej wciąż brakuje i daleko nam do sąsiadów zza zachodniej granicy.
Ale miało być o podróży a ja sobie tu wycieczki krajoznawcze od tematu uskuteczniłem. Częściej jednak uciekam w te miejsca gdzie było nam najlepiej. Byliśmy razem, ja i mój najlepszy przyjaciel, moja Żona. Jak ty wytrzymałeś z „babą” przez prawie trzy lata? Prawie trzy lata, dzień w dzień, noc w noc… Jak dałem radę? Ta podróż to była dla nas największa nagroda. To była nasza podróż. Nasze przegadane dnie, noce. Nasze wspólne nowe doświadczenia, nasze małe kryzysy, ale ogromne wrażenia zatykające dech w piersiach. Nasz czas. Te miesiące nie są do kupienia za żadne pieniądze, nikt ich nam nie ukradnie i nie zabierze. Chce się ich więcej i więcej… Następne plany kiełkują…
Poniekąd stałem się ekspertem od planowania wakacji. Gdzie jechać, gdzie warto, gdzie nie. Nikt nie pyta z kim warto a to jest chyba najważniejsze. Oczywiście takie pytanie pozostawiłbym bez odpowiedzi, bo czasami trzeba z kimś jechać. A gdzie warto według mnie, według nas? Tam gdzie natura pozwala Ci myśleć w sposób nieograniczony. Gdzie klaksony zagłuszają siebie nawzajem. Gdzie jest dziko i inaczej. Gdzie rozmawiasz na migi bo tylko to Ci pozostało i uśmiech rozwiązuje wszystkie języki. Gdzie konkretnie? Chile, Boliwia, Peru, Gwatemala, Nowa Zelandia, Indie, Nepal, Birma... Spora wyliczanka.
No i na koniec aspekt fizjoterapii w podróży. Zdarzyło mi się pomóc niejednokrotnie komuś napotkanemu na naszej drodze. Podzielić się radami, przemyśleniami co do formy terapii. Nawet w Patagonii, na końcu świata, urządziłem sobie długą dyskusję z francuskimi zwariowanymi podróżnikami po fachu. A może jakieś kursy podczas podróży? Widząc fachowość „masaaażu” na ulicach Bangkoku wolałem tego tematu nie zgłębiać i postawić na wiedzę, a nie magiczne sztuczki, łamanie kości i wykręcanie stawów. A zresztą zostawać na dłużej w jednym miejscu byłoby tym razem grzechem. Na dłużej zapraszam jednak na naszego bloga z relacją tej niesamowitej przygody – z miejsca na miejsce z „Pocztówkami z podróży” Sławy i Krzyśka. A na przegląd techniczny do gabinetu fizjoterapeuty! Zrobimy mały lifting łopatek, szyi, łuków stóp i wszystkiego tego czego będzie potrzebowało Twoje ciało. Oczywiście bez skalpela!
Zapraszam na relację z podróży na blogu - www.pocztowkizpodrozy.pl